Dodane

  • Kolejne osiedle w śródmieściu

    ns krag
    Kolejna miejska plomba zostanie zagospodarowana. Przy ul. Waryńskiego na dawnej gazowni powstanie osiedle mieszkaniowe z usługami na parterze.

 

Monika Binder przyznaje, że na widok kobiety w mundurze sprawcy wykroczeń zmieniają ton rozmowyPojawili się na naszych ulicach niczym strażnicy Teksasu, aby pilnować porządku. Choć na początku podchodziliśmy do nich nieufnie, dziś nie wyobrażamy sobie bez nich miasta. Dzwonimy, gdy ktoś zastawi nam garaż, sąsiad wylewa szambo do ogródka lub gdy w okolicy błąka się groźny pies. W tym roku Straż Miejska w Nowej Soli obchodzi 20-lecie istnienia

iś. Interwencji było niewiele, ludzie dzwonili rzadziej, bo nie było telefonów komórkowych. - Początki były trudne. Nowosolanie nie wiedzieli, kim są strażnicy miejscy. Kiedyś odebrałem telefon z interwencją. Mężczyzna kazał nam wziąć węże i przyjechać wypompować mu wodę z piwnicy. Gdy udało mi się dojść do słowa wytłumaczyłem mu, że owszem dodzwonił się na straż... miejską, a nie pożarną – wspomina strażnik Roman Chorążyk.
Jedni z pierwszych w kraju
Straż Miejska w Nowej Soli została powołana z dniem 1 sierpnia 1992.  - W tamtych czasach Nowa Sól była pionierem w wielu dziedzinach, dzięki temu, że radę miasta tworzyli wykształceni ludzi, m.in. adwokaci Zdzisław Biegański czy Robert Sas. To właśnie radni wyszli z inicjatywą powołania straży miejskiej. Gdy ustawa dała taką możliwość, podjęliśmy w tym kierunku działania – wspomina Krzysztof Gonet, ówczesny prezydent miasta. - Była to jedna z pierwszych takich formacji w Polsce – dodaje.
Organizację pracy Straży Miejskiej trzeba było zacząć od podstaw. - Pierwszym komendantem został Jan Tłuczek. Były komendant milicji. Człowiek, który miał doświadczenie w pracy w służbach mundurowych – podkreśla K. Gonet. Miasto musiało zająć się przygotowaniem statutu, zamówieniem mundurów i wyposażeniem strażników w sprzęt. - Daleko nam było do XXI wieku.  Żeby coś skserować, trzeba było iść do urzędu miasta. Notatki służbowe były pisane ręcznie lub na maszynach do pisania z lat 50-tych. Dopiero potem mieliśmy maszynę elektryczną, która trafiła do sekretariatu – wspomina R. Chorążyk. Pierwszy komputer na komendę trafił w 2001 roku. Strażnicy pracują na nim do dziś.
Na początek zatrudniono pięciu strażników. Przez sześć lat mieli swoją siedzibę w urzędzie miasta, na pierwszym piętrze. Dziś mieści się tam wydział integracji. W 1998 roku komenda została przeniesiona na ulicę Muzealną 46, stamtąd w lipcu 2007 roku na Towarową do budynku PKP.
Pierwszy służbowy samochód strażnicy dostali w 1995 roku, biały polonez „w spadku” po urzędzie miasta, potem był czerwony polonez i zielony peugeot. Od tego czasu zmieniło się wiele. - Każde stanowisko biurowe wyposażone jest w komputer z dostępem do systemów ewidencyjnych PESEL i CEPiK – tłumaczy Marek Flieger. - Mamy też dwa samochody, meleksa i dwa rowery – dodaje.

Marek Flieger to prawa ręka komendanta. O pracy komendy wie wszystkoPierwszy, wielki sprawdzian
- Ludzie mają różne opinie na temat straży miejskiej. Uważam, że często są one niesprawiedliwe – mówi K. Gonet. Jak podkreśla, nowosolscy strażnicy wiele razy pokazali, że są potrzebni w naszym mieście. Ich pierwszym ważnym sprawdzianem była powódź w 1997 roku. - Strażnicy byli przygotowywani do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Podczas powodzi panowali nad porządkiem, kierowali usypywaniem wałów, pracowali w sztabie kryzysowym – wymienia K. Gonet. - Wtedy nie było jeszcze komórek. Mieliśmy problemy z łącznością z innymi sztabami kryzysowymi w naszym powiecie. Policja miała swój sprzęt, my korzystaliśmy z krótkofalówek straży miejskiej – wspomina. - Podczas powodzi nowy sprzęt dostaliśmy od Duńczyków. Dzięki temu pod koniec lat 90-tych mieliśmy lepszy sprzęt niż policja, która chodziła z „cegłami” - wspomina strażnik M. Flieger.
Podczas powodzi strażnicy nie oszczędzali się. Nikt nie kończył pracy o 15.00. Dyżury trwały nawet 24/h. - Marek Drgas chyba przez miesiąc nie wracał do domu. Pilnował wałów w Kiełczu i pracował przy wydawaniu żywności – wspomina R. Chorążyk.
Za swoje poświęcenie strażnicy zostali odznaczeni. Wtedy też zapadła decyzja o największym w historii naborze. Do straży przyjęto sześć osób, wśród nich był Marek Flieger, obecnie prawa ręka komendanta.
W 1998 roku w formacji pracowało 17 osób, dziś 14. W ciągu dwudziestu lat w mundurze strażnika po ulicach naszego miasta chodziło kilkadziesiąt osób. - Wielu odeszło. Wiadomo jak jest, pensja urzędnika i brak przywilejów – kwitują strażnicy. Dwóch byłych strażników pracuje w policji, trzech odeszło do służby więziennej, jeden ma kontrakt w wojsku, jeden pracuje w kancelarii adwokackiej, inni założyli własne firmy, wyjechali za granice, ktoś wykłada na uczelni, jeden pracuje jako strażnik w Otyniu. Szczególne miejsce w pamięci strażników zajmuje Mariusz Lewandowski, który zmarł w kwietniu 2005 roku. - Do dziś nikomu nie daliśmy jego numeru służbowego – mówi M. Flieger. - Mariusz na zawsze zostanie w naszej pamięci – dodaje R. Chorążyk.
Kobieta do zadań specjalnych
Pierwsza dekada XXI wieku to kolejne zmiany w strukturach Straży Miejskiej w Nowej Soli.
W 2006 roku nowym komendantem został Ryszard Podgórny. Rok wcześniej na pokładzie pojawiła się płeć piękna. Pierwszą w historii miasta kobietą, która chodziła w mundurze strażniczki była Aneta Feduń. Dziś w straży pracują trzy kobiety. - Aneta przetarła nam szlaki – śmieje się Monika Binder. M. Binder w straży miejskiej pracuje od pięciu lat, wcześniej była tam na stażu. - Na komendzie wszyscy są jak jedna wielka rodzina. Dlatego nawet po stażu odwiedzałam ich czasami. Gdy dowiedziałm się, że będzie nabór, bez wahania złożyłam dokumenty – wspomina M. Binder. Jej numer służbowy to 007. - Gdy ktoś zobaczy ten numer to nigdy nie obejdzie się bez komentarza. A ja nie jestem jakąś super strażniczką, gdy czegoś nie wiem, nie boję się zapytać doświadczonych kolegów – zaznacza.
Strażniczka przyznaje, że kobiety nieco inaczej podchodzą do swoich obowiązków niż ich koledzy. Nie zawsze potrafią utrzymać na wodzy emocje. - Do dziś pamiętam swój pierwszy patrol w mundurze. Na ul. Kuśnierskiej zatrzymaliśmy dwóch panów, którzy pili alkohol. Trzeba było wystawić mandat. Ręce mi się trzęsły, pisałam powoli i dokładnie, żeby się nie pomylić. Na koniec dałam jeszcze druczek koledze, żeby sprawdził, czy wszystko jest w porządku – opowiada pani Monika.
Jak na kobiety w mundurze reagują nowosolanie? - Mówi się, że kobiety łagodzą obyczaje – coś w tym jest. Gdy w patrolu jest kobieta, milkną wulgaryzm, zmienia się ton rozmowy, ale nie zawsze – zauważają strażnicy.
 Dziś mieszkańcy mają wobec strażników więcej oczekiwań niż kiedyś – mówi R. Chorążyk, który w straży miejskiej pracuje od 17 latSzeryf vs handlarze z Ukrainy i kieszonkowcy
Praca strażników w latach 90-tych różniła się od tej, którą wykonują dziś. - Mieliśmy mniej uprawnień, było też mniej zgłoszeń od mieszkańców. Może dlatego, że ludzie nie mieli jeszcze komórek i telefon na komendę wymagał trochę zachodu – mówi M. Flieger. W 1995 roku do straży dołączył Roman Chorążyk. - Wyszedłem właśnie z wojska, zarejestrowałem się w urzędzie pracy jako bezrobotny. Wtedy dowiedziałem się o przyjęciach w straży. Złożyłem papiery. Na początku pilnowałem budynku radzieckiego szpitala, po pół rok zostałem skierowany do straży – opowiada R. Chorążyk. - Wtedy  jeszcze nie wiedziałem na czym polega praca strażnika. Myślałem, że to praca podobna do tej w policji. W końcu też nosiliśmy mundur – wspomina.
Swoje pierwsze mundury strażnicy wspominają z dużym sentymentem. - Brązowe spodnie, skórzana kurtka i pięciokątna czapka. Strażnicy wyglądali jak szeryfowie z dzikiego zachodu – śmieje się M. Flieger. - Mundury zmieniliśmy w 1997, gdy ujednolicono mundury w całej Polsce – dodaje.
W latach 90-tych strażnicy najwięcej pracy mieli na targowisku, gdzie było sporo obcokrajowców za wschodniej granicy. Handlowali u nas ciuchami, często nielegalnie. - Musieliśmy ich wylegitymować, żeby sprawdzić, czy mają pozwolenie na pobyt. Łatwo nie było. Kilka słów, trochę się pokazało rękami i jakoś się dogadywaliśmy – przypomina sobie R. Chorążyk. - Kiedyś było też więcej kradzieży kieszonkowych, tego już u nas nie ma – dodaje.
Straż to nie policja
Dziś telefon na dyżurce nie milknie. Jedni dzwonią, inni przychodzą osobiście, zgłoszenia przychodzą mailem, a nawet faksem. Tylko w 2012 roku było 1800 interwencji oraz 965 spraw z fotoradaru, aż 800 interwencji zgłosili sami mieszkańcy. - Większość naszych interwencji to działania po telefonie mieszkańców czy zarządców dróg. Odkąd funkcjonuje strefa płatnego parkowania, tych zgłoszeń jest więcej. Ludzie chcą oszczędzić parę złotych i wjeżdżają samochodami na podwórka, zastawiają garaż czy wjazd i jest problem. Na każde zgłoszenie musimy reagujemy – tłumaczy M. Flieger.
Niektórym wydaje się, że praca strażnika polega jedynie na czyhaniu z radarem na bogu ducha winnych kierowców. - Nie jesteśmy strażą biznesową. Nie chcemy się wzbogacić na „babci z pietruszką”. Nie mamy milionowych zysków z fotoradarów – podkreśla M. Flieger. - Radary stoją w miejscach, gdzie jest to konieczne, przy szkołach, przedszkolach. Dzięki temu w tych miejscach rzadko dochodzi do przekroczenia prędkości – zaznacza. Mimo oznaczeń znacznie częściej kierowcy wpadają na radar przy Parku Krasnala, gdzie wystawiany jest radar przenośny.
Trudna praca, ale...
Strażnicy przyznają, że mają ręce pełne roboty. - Mieszkańcy coraz więcej od nas oczekują. Gdy coś się dzieje, zaraz pada pytanie, a gdzie są strażnicy. Często zdarza się, że ludzie oczekują od nas interwencji w sprawach, które należą do sanepidu, Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska czy policji – twierdzi R. Chorążyk. - Nasz chleb powszedni to psy, śmieci, ruch drogowy, ludzie spożywający alkohol i bezdomni śpiący na ulicach, interwencje w mieszkaniach – wymienia M. Flieger. - Zajmujemy się także ustalaniem miejsca pobytu, asystujemy pracownikom sanepidu czy ochraniamy konwoje pieniężne. Z nami współpracują także pracownicy obsługujący strefę płatnego parkowania – dodaje. Uprawienia straży miejskiej ciągle się zmieniają, jest ich coraz więcej, ponieważ tego wymaga sytuacja.
Zdarza się, że strażnicy muszą stanąć oko w oko z dzikimi zwierzętami. - Podczas powodzi łapałem małego dzika, który dostał się na podwórko przy ul. Kościelnej – wspomina M. Flieger. Ratowali także łabędzie, wydrę, która pojawiła się na Pleszówku czy ranną pustułkę. Dzikie zwierzęta przewożą do schroniska dla dzikich zwierząt w Starym Kisielinie. - Wbrew powszechnej opinii nie wyłapujemy psów. Robimy to tylko wtedy, gdy jest to konieczne ze względów bezpieczeństwa lub gdy zwierzę jest ranne. W takich przypadkach działamy wspólnie z wydziałem ochrony środowiska – podkreśla strażnik.
Praca strażnika przynosi wiele satysfakcji. Zwłaszcza gdy komuś uda się pomóc, uratować życie.
- Pewnego dnia pani z kiosku na ul. Witosa zawiadomiła nas, że od kilku dni nie widziała pewnej starszej pani, która przychodziła do niej codziennie. Ustaliliśmy, gdzie ta kobieta mieszka, nie otwierała drzwi, więc wezwaliśmy straż pożarną. Okazało się, że kobieta była nieprzytomna, ale wszystko skończyło się dobrze – opowiada M. Flieger. - Wykonujemy swoje obowiązki, ale miło jest, gdy usłyszy się słowo dziękuję. To dla nas największa nagroda – przyznaje.
Anna Rybarczyk