Dodane

  • Kolejne osiedle w śródmieściu

    ns krag
    Kolejna miejska plomba zostanie zagospodarowana. Przy ul. Waryńskiego na dawnej gazowni powstanie osiedle mieszkaniowe z usługami na parterze.

 

W niedzielę 10 lutego minęła 73. rocznica I masowej deportacji Polaków na Syberię. Wspomnienia wielu Sybiraków są wciąż żywe i poruszające. Taka jest historia Janiny Kolby, którą z rodziną deportowano na Wschód, kiedy miała 7 lat. Historii jej życia wysłuchał Mariusz Pojnar Pochodzę z osady Podorka w powiecie Dzisna-Głębokie dziś znajdującej się na obszarze Białorusi. Podorka administracyjnie przynależała do dawnego województwa wileńskiego, około 40 kilometrów od wschodniej granicy Państwa Polskiego, granicząc ze Związkiem Sowieckim i z Łotwą.
Mój ojciec Dominik z domu Zawiski pochodził z Krakowa. Był wojskowym, brał udział w bitwie warszawskiej oraz w walkach na Litwie.
Po zakończeniu I Wojny Światowej został skierowany na Wileńszczyznę. Tu poznał przyszłą żonę Izabellę. Po ślubie dano ojcu gospodarstwo i nadano ziemię – ok. 18 ha w Podorce na osiedlu wojskowym. Rodzice tu wybudowali wszystko od podstaw. Uprawiali głównie len.
W domu było nas siedmioro rodzeństwa: miałam trzech braci i trzy siostry. Żyliśmy skromnie, ale szczęśliwie. Kres temu położyła wojna...
***
Pamiętam doskonale 1 września 1939 roku. Miałam wtedy po raz pierwszy pójść do szkoły. Zamiast lekcji matematyki i języka polskiego, jak się miało okazać za chwilę, dostałam od losu, podobnie jak miliony Polaków, porządną lekcję życia. Wielu tej lekcji nie przeżyło...
17 września do Polski weszli Sowieci. W Łużkach i okolicach rozpoczęły się walki. 10 lutego 1940. roku w nocy przyszli Sowieci z bronią i całą rodzinę jak przestępców postawili pod ścianą i kazali się zbierać. Zapakowali nas do wielkich sani. Wieźli nas do stacji kolejowej na granicy. Sani jechało wiele... Tam załadowali wszystkich do wagonów towarowych, w których do spania były prycze. Ruszyliśmy na wschód. Pamiętam, że matka sześć dni przesiedziała na pryczy nie jedząc nic...
Raz na dzień przynoszono „kipiatok” (wrzątek – red.). Dojechaliśmy do miasta Kotłas nad Dźwiną. Ojciec miał odmrożone nogi. Zabrano go do szpitala, gdzie obcięto mu palce u jednej stopy. Do czasu jego powrotu ze szpitala koczowaliśmy przez około trzy tygodnie w przydzielonym pomieszczeniu na stacji. Po powrocie ojca zabrali nas saniami do Czerewkowa, a stamtąd do posiołka Reczka. Były tam drewniane baraki zbudowane przez poprzednich zesłańców, którzy już wymarli. W barakach były prycze, jedna przy drugiej, i piec kuchenny.
W jednej połowie baraku zakwaterowano 16 rodzin. Rodzice zaczęli pracować przy wyrębie lasu i spławianiu drewna. Ja musiałam się zajmować młodszymi dziećmi, nie tylko rodzeństwem. Panował straszny głód. Moja 1,5 - letnia siostrzyczka zmarła z głodu. Płakała, bo chciała jeść, a nie było co jej dać, był akurat tylko śnieg... (pani Janina płacze...).
***
Najgorsze były zimy: - 50, - 52 stopnie. Wszystko trzeba było zakryć kożuchem, tylko oczy było widać. Inaczej by nos odpadł. Dziś śmieję się z tych zim, co są u nas. 
Z czasem do jedzenia zaczęli dawać zawiesinę z mąki żytniej i wody. Na zupę dostawaliśmy zgniłe liście z kapusty. Jak było ciepło chodziliśmy zbierać jagody. Ale z wieży krzyczeli zawsze żeby się nie zapuszczać w tajgę. Dziwiłam się czemu te krzaki są tu takie duże...
To było odmiana kamczacka. Rosła do półtora metra, na stojąco się zbierało. Jagody nie były okrągłe, tylko bardziej owalne, ale w smaku takie same. Zbieraliśmy także szczypior z cebuli dzikiej. To nas ratowało przed szkorbutem (choroba wielonarządowa objawiająca się m. in. wypadaniem zębów – dop. red). Nie mogliśmy zbierać grzybów, bo rodzice nie pozwalali.
Czwórka z nas zaczęła chorować. Z głodu popuchliśmy. Matka jakoś wyżebrała i pozwolono nas odwieźć saniami, które ciągnęły konie, do szpitala w Czerewkowie. Z racji tego, że był to szpital wojskowy, nie mogli tam nas przyjąć. W końcu dyrektor powiedział matce na osobności, żeby „porzuciła nas przy bramie”, bo bezdomnymi dziećmi trzeba było się zająć. W ten sposób każde z nas trafiło gdzie indziej. W szpitalu nie mogliśmy dać poznać, że jesteśmy Polakami i że jesteśmy rodzeństwem. Milczeliśmy. Przez cały okres pobytu z okna widziałam mamę, jak po drugiej stronie ulicy chodziła wzdłuż lecznicy... Ponownie spotkaliśmy się dopiero po wyjściu ze szpitala.
Leczono nas tylko tranem. To miał być lek na wszystko. Nie chcieliśmy tego pić, ale za wypicie szklanki dostawaliśmy kromkę chleba, za którą wtedy to by się i litr tego tranu wypiło...
***
Po wyjściu ze szpitala nie wróciliśmy już do obozu. Zostaliśmy z rodzicami w Czerewkowie.
Mama dostała pracę w pralni, tata przy oczyszczaniu miasta.
W 1943 roku przeżyliśmy kolejną tragedię. Dowiedzieliśmy się, że mój najstarszy brat Jan, który miał 18 lat, w październiku zginął pod Lenino.
Rok później przewieźli nas na Ukrainę do sowchozu Czapajewka niedaleko Charkowa. Panowała straszna bieda. Nie było węgla ani drewna w piecu, trzeba było palić burzanem.
Tam zastał nas koniec wojny. Ludzie szaleli z radości: płakali, ściskali się, skakali.
W lutym 1946 roku wyruszyliśmy do Polski. Jechaliśmy przez Lwów, potem Wrocław. W kwietniu wysiedliśmy z transportu w Iłowie Żagańskiej. W tej miejscowości ukończyłam szkołę podstawową, a potem średnią. Otrzymałam nakaz pracy do Nowej Soli. Zaczęłam pracę w Urzędzie Powiatowym w geodezji. W 1963 zmarł mój schorowany ojciec, mama sześć lat później. W 1989 roku, po 35 latach pracy przeszłam na emeryturę.
W Nowej Soli wypełnia się moje życie. Mam  trójkę wnuków, z których jestem bardzo dumna.
Obyście nigdy wojny nie przeżyli w swoim życiu, bo to jest okropność....