„Sport” pod stodołą
Poniedziałkowy wieczór 30 stycznia 1961 roku był brzydki. Siąpiła mżawka, było mgliście. Stypułowskie pola, szare i ponure jak kontroler biletów, trwały w ciszy i mroku. I koło godziny 19.40 w tym bezruchu, w tej szarości i burości pojawiła się wyrwa.
Złote jęzory ognia lizały bezy czarnych chmur. Ciszę wieczoru zdruzgotały krzyki, dzwon straży pożarnej i belki kruszone z trzaskiem złą mordą hardego pożaru. Puszysty zakalec mgły cięły szybkie sylwetki tych, którzy przybyli gasić pożar stodoły. Łuna była taka, jakby słońce z nieba spadło wprost na stypułowskie pola.
W Brantford w stanie Ontario w Kanadzie w kołysce mały, czterodniowy chłopczyk kwilił. Legenda mówi, że przestawał płakać, gdy rodzice dawali mu w ręce kijek. Chłopiec nazywał się Wayne Gretzky.
Kłucie burakiem
Stodoła PGR stała po lewej stronie drogi z Kożuchowa do Stypułowa, niemal na wysokości cmentarza. Tego dnia wcześniej huczała pracą, dokonywano omłotu jęczmienia. Część słomy rzucona na kupkę obok stodoły. I była stodoła jak skarbiec Ali Baby. 100 kwintali żyta, 300 kwintali Łubinu, 150 owsa i 100 grochu, da tysiące kwintali rozmaitej słomy. W środku stała też młocarnia „Stalowa Wola”. Ma się rozumieć, że takiego skarbu się nie zostawia bez opieki. Stodoły pilnował stróż, pan Ludwik.
Pomyślał pan Ludwik, że zapaliłby w spokoju papierosa. Ale wiadomo, stróż na BHP się zna wybitnie i nie zapali w stodole. Poszedł do pani Marii mieszkającej niedaleko, tam w izbie zapalił, wypił szklankę wody. Pani Maria pytała go, czy kiedy przyszła odwilż, lepiej mu stróżować. Mówił że tak, bo nie musi siedzieć, może sobie pochodzić. Tak gaworzyli. Wtem do izby wpadł Stanisław, PGRowy inseminator. - Stodoła się pali! - wrzasnął. Pani Maria zerknęła na zegarek. Była 19.40. Wybiegli przed dom. Zobaczyli zapierającą dech w piersiach łunę.
Inny świadek zezna: „Gdzieś koło 19.30 wyszłam z domu po buraki do kopca, buraki stanowiące moją własność. Wychodząc tego dnia po buraki nie patrzyłam na zegarek, a jedynie przypuszczam że mogła być 19.30. Moje przypuszczenie opieram na tym, że każdorazowo chodziłam po buraki do kopca o godz. 19.30 i każdorazowo w tych wypadkach patrzyłam na zegarek. Tegoż dnia akurat na zegarek nie patrzyłam, lecz wydaje mi się, że to była właśnie ta godzina. Gdy byłam przy kopcu, żadnego ognia nie widziałam. Przy kopcu naładowałam pół worka buraków, co zajęło mi jakieś 10 minut. Następnie worek ten usiłowałam zarzucić sobie na plecy, jak zarzuciłam, to worek ten zaczął mnie kłuć w lewy bok, w związku z tym obróciłam się twarzą w stronę Kożuchowa. Wtedy zauważyłam, że paliła się stodoła PGR”.
Gdzie jest Daniel?
Pożar zauważyli wszyscy. Cała wieś podążała w stronę płonącej stodoły. Prawie cała. Daniel został w domu. Chciał iść, ale żona mu powiedziała, że jest pijany, i że zaraz powiedzą, że to on podpalił. Kobieca intuicja? Że też od razu nie skreśliła jakiegoś totolotka. Sukces byłby murowany.
Daniel zjechał z rodziną z Łodzi w 1956 roku do Książa Śląskiego. Potem znalazł pracę w PGR w Stypułowie. Kilka miesięcy wcześniej był na miesięcznym szkoleniu wojskowym w Kożuchowie. Tam to, jak zezna, potrafił przejść w godzinę 12 kilometrów. Będąc w wojsku brał np.: udział w pracach rozbiórkowych kamienicy na Placu Ewangelickim w Kożuchowie.
W PGR pracował fizycznie, jednak w październiku 1960 roku awansował na stróża wspomnianej stodoły. Awans trwał krótko, bowiem nasz Daniel niechętnie stodoły pilnował. W połowie stycznia kierownik przyszedł nocą, dookoła stodoły w śniegu nie było śladów, co znaczyło, że nikogo tam nie było do stróżowania. Daniel nasz przyznał się i powrócił do prac fizycznych. Daniel generalnie lubił się przyznawać.
Miał niezbyt dobrą opinię, że leń, że hulaka, że tuman, bo pisać i czytać mimo swoich 33 lat nie umiał. Nie wiedział jakie są pory roku, ile rok ma dni, nie wiedział czym się różni rzeka od jeziora, nie widział różnicy między milicjantem a złodziejem, takie pytania zadawali mu biegli psychiatrzy. Od roboty się migał, wódeczkę popijał, a dodatkowo, co wyjdzie na jaw później i do czego się oczywiście przyzna, lubił dysponować majątkiem PGR na zaspokajanie potrzeb własnych. W aktach wyczytamy że „ma skłonności do włóczenia się po zakątkach zabudowań majątkowych w celu uzyskania korzyści materialnej”. Pchał lewe ziarno, ziemniaki, a co dorobił, puszczał na przelew. Z przeprowadzonego na temat Daniela wywiadu wynika również, że do lenistwa podjudzał innych pracowników PGR.
Rekonstrukcja zdarzeń
Jest poniedziałek, 30 stycznia 1961 roku. Przed godziną 8.00 Daniel staje na przystanku PKS w Stypułowie. Wybiera się do Kożuchowa do lekarza, wcześniej w pracy wziął wolne. Na przystanku spotyka kompana Stefana z PGR, jadą razem. Wysiedli na Rynku. Daniel miał w kieszeni 23 zł, swoich 3, dwie dychy pożyczone od sąsiadki Lutki. Doszli do ośrodka zdrowia. Daniel wyszedł od lekarza o 11.00, 7zł 11gr wydał w aptece. Potem poszedł wziąć druki na zakup mebli w ORS, czyli w przedsiębiorstwie Obsługa Ratalnej Sprzedaży, ale akurat urzędniczka wychodziła na przerwę obiadową i odbił się od okienka. Wyszedł i spotkał kompana z porannego autobusu. Poszli do znajomej Stefana, której Daniel nie znał, ale się chyba zaprzyjaźnił, bo mimo, że Stefan wyszedł od niej po 12.00, nasz Daniel zabawił do 16.00. Potem odebrał druczki, a potem poszedł do knajpy, gdzie dziabnął setę i piwo, za co zapłacił 10zł 50gr. Po chwili kupił papierosy „Sport” w paczce po 10 sztuk.
Następnie udał się do gościa, który później zezna, że Daniela nie zna, że fakt, Daniel przyszedł do niego do mieszkania, usiadł, coś gadał, że świnię ubił i ma co jeść, że już musi iść a siedział. Gospodarz nawet dał kaszanki i postawił flaszkę, chociaż człowieka nie znał, jak zeznał. Polska gościnność? Nie, wydało się potem, że to jemu Daniel pchał zawinięte z PGR ziemniaki i przyszedł po należne pieniądze. Wyszedł, jak zeznał, po 17.00.
Potem Daniel nasz zawadził o jeszcze knajpę i ruszył do domu, do Stypułowa, na piechotę. Poszedł prosto do domu. Cieszyła się po drodze zapewne jego dusza podrasowana wódą, że wróciły do kraju z Kanady arrasy wawelskie. Zezna później, ze był w domu o 19.00 i położył się spać, bo był chory. Sprawa się jednak rypła. Misternie tkana przez Daniela woalka maskująca czyn szybko się spruła.
Łagodząca okoliczność ludzkiej głupoty
Kiedy stodoła płonęła, pojawili się wszyscy pracownicy PGR oprócz Daniela. Milicjant, który był w Stypułowie na służbie, natychmiast pojechał do nieobecnego przy gaszeniu. Policyjny nos. Daniel wpierw mówił, że on od 19.00 śpi. Potem szybko jednak okazało się, że w domu było o 20.00. Choć milicjant nawet nie pytał, Daniel wypalił: „nie jestem nic winien a milicja szuka dziury w całym”. Daniel ponadto z własnej woli od razu powiedział, że w Kożuchowie był w gumiakach, co wzbudziło zdziwienie funkcjonariusza, lecz po chwili milicjant zauważył, że koło pieca stoją uwalone błotem męskie buty zwykłe. Coś tu grubo nie grało.
3. lutego wzięli Daniela na spytki. I się przyznał chłop do czynu. A było to tak. Wracał z buta z Kożuchowa. Umordowany sześcioma kilometrami marszu i wchłoniętą wódą poczuł się słabo. A co najlepiej zrobić, jak człowiekowi słabo? No oczywiście że zapalić. Daniel akurat był przy stodole w Stupułowie. Stróż Ludwik pił w tym czasie wodę u pani Marii i nie zapobiegł. A Daniel spalił swojego „Sporta” i machnął niedopałek w słomę koło stodoły. Rezultat znamy.
Wyrok zapadł 23 sierpnia. Daniel dostał 3,5 roku. Ale szybko wyrok zmieniono na jeden rok ciupy ze względu na to, że chłop był biedny i naturalnie głupi. Żeby zobrazować straty: gdyby Daniel chciał spalony majątek spłacić, musiałby oddawać wszystkie swoje wypłaty przez następne 122 lata.
Marek Grzelka