- Ludzie po zażyciu „Mocarza” leżeli w kącie i nie mieli sił się podnieść. Człowiek po nim jest blady albo żółty. Oczy są czerwone, mocno przekrwione... - opowiada uzależniony od tzw. „dopalaczy” 19-latek
Z przeprowadzonych wiosną tego roku ankiet wśród młodzieży z nowosolskich gimnazjów wynika, że poza alkoholem i napojami energetyzującymi kolejnym coraz bardziej ujawniającym się problemem są dopalacze. W Gimnazjum nr 1 tylko siedmiu spośród 115 uczniów drugich klas odpowiedziało twierdząco na pytanie: „Czy używałeś/aś kiedykolwiek w życiu dopalaczy?”. W roczniku starszym w Gim. nr 2 przy tym samym pytaniu „tak” zaznaczyło już 18 z 83 uczniów.
Żeby uświadomić dorosłym, jakie zagrożenie może czyhać na ich nastoletnie dzieci, opisujemy historię 19-letniego nowosolanina (imię i nazwisko do wiadomości redakcji), który obecnie przechodzi leczenie odwykowe w ośrodku Monaru po uzależnieniu od dopalaczy. Jego „dopalane” życie napisało kilkuletnią, wstrząsającą historię, która zaczęła się, kiedy miał 13 lat. - Nie byłem akceptowany przez rówieśników. W końcu znalazłem sobie towarzystwo i wtedy wydawało mi się, że jest idealne dla mnie... – opowiada chłopak wychodzący z nałogu.
Jak zombie
Zaczęło się od alkoholu. Po pół roku sięgnął po marihuanę. Zapewniano go, że „wszyscy tak robią, że to normalne”. Poczuł wsparcie grupy. Z „trawy” szybko przerzucili się na coś innego. - Pod koniec wakacji między pierwszą a drugą klasą gimnazjum zaczęły funkcjonować sklepy z dopalaczami. Robiliśmy zakupy w sklepie przy ul. Szerokiej. Szybko staliśmy się stałymi klientami. Mogliśmy brać nawet na kredyt. Nasz kolega potrafił zostawić na raz nawet 600 zł – opowiada nowosolanin. Potem, po ostrej kampanii ogólnokrajowej, sklepy zaczęto zamykać. - To zabrzmi śmiesznie, ale było nam wszystkim bardzo przykro. My, właściwie dzieci, nie mieliśmy się jak dalej bawić. Rozwiązanie? Przerzuciliśmy się na amfetaminę. Tak było przez dwa lata. W międzyczasie dopalacze pojawiły się w internecie. Z kolegami zauważyliśmy, że są fajne promocje. Zaczęliśmy to zamawiać i puszczać w miasto – wspomina nastolatek.
Od niego dowiadujemy się, że jak mówi „jest kilka rodzajów tego świństwa”. - Są np. dopalacze w postaci syntetycznej marihuany. Po zażyciu odurzają w taki sposób, że człowiek jest powolny, ma poczucie błogości, ale nie ma halucynacji. Są wymioty, są przypadki, że traci się przytomność. Ja za pierwszym razem zwymiotowałem. Miałem bezwład kończyn, nie mogłem się podnieść. Po 30 minutach było lepiej, siły wróciły. Liczyłem, że za drugim razem będzie lepiej... - wspomina.
Najbardziej popularny z tej półki dopalaczy jest „Mocarz”. - Ludzie po jego zażyciu leżeli w kącie i nie mieli siły się podnieść. Człowiek jest blady albo żółty. Oczy są czerwone, mocno przekrwione. Człowiek jest jak zombie... - mówi młody nowosolanin.
Inne środki mają podobne działanie do amfetaminy. Mają różne smaki np. wiśniowe albo truskawkowe. - Pamiętam, że było coś takiego, jak np. Cherry Cocolino. Nazwy są pozornie nieszkodliwe. Na opakowaniach były narysowane ludziki, postaci z bajek, pamiętam także np. ludzika afro z grzebieniem albo uśmiechnięte buźki. Dla młodego człowieka to wydaje się bezpieczne. Producenci mają sposób na ludzi – zaznacza nasz rozmówca.
Mama chłopaka sama o sobie mówi, że jest współuzależniona. - Zanim problem się ujawnił, nigdy nie widziałam syna w tak ciężkim stanie, że można byłoby stwierdzić, że to narkotyki lub dopalacze, żeby się wywracał, wyglądał jak wspomniane zombie - tych złych momentów nie widziałam, bo się z tym ukrywał. Z czasem stał się agresywny, wybuchowy. Z drugiej strony nie dopuszczałam do siebie, że mój syn może mieć z tym problem. Wypierałam takie myślenie, stąd może dochodzenie do bolesnej prawdy trwało tyle czasu... - tłumaczy kobieta.
Martwe myszy
Kiedy kobieta zorientowała się, co tak naprawdę się dzieje, jej syn był już w życiowym potrzasku.
- Praktycznie nic mnie dookoła nie obchodziło. Zależało mi, żeby tylko zdobyć ten narkotyk. Po długim braniu, czyli po 3-4 miesiącach, zaczęły się psychozy. Słyszałem głosy, jak szedłem zimą ulicami miasta, widziałem martwe myszy na śniegu. Byłem wycieńczony. Braliśmy dzień w dzień. Po czterech miesiącach zażywania dopalaczy z amfetaminą byłem wrakiem młodego człowieka. Tak naprawdę przyjemności było 15 minut, a potem trzy godziny męki. Człowiek czuje pustkę i sięga po kolejne działki, żeby znowu na 15 minut poczuć się lepiej. Wpada w błędne koło. Na początku jest przyjemnie. Później, w dalszej fazie, narkotyk jest jedynym uśmierzeniem bólu i egzystencji. Tak naprawdę cały czas trzeba zażywać, żeby czuć się lepiej. A to kosztuje mnóstwo pieniędzy – wspomina 19-latek.
Chłopak dilował syntetyczną marihuaną. Działka za 150 zł. W internecie kupował 10-gramową paczkę, a sprzedawał trzy razy drożej. - Były dni, że miałem po 20, 30 dziennie klientów. Pamiętam dzień, w którym mi wpadło 600 zł, ale po całym weekendzie ponad 800 zł straciłem na samą zabawę – wspomina jeden z najgorętszych okresów w swoim „dopalanym” życiu. Jego świat zamykał się w ścisłym centrum miasta. - W moim środowisku, takiej 15-osobowej grupie, braliśmy wszyscy. To byli uczniowie gimnazjum. Były też dziewczyny, może ze trzy. Zdarzało się, że by zarobić na dopalacze, oddawały swoje ciało. Mówię tu o okresie kiedy miałem 16, 17 lat. Jestem uzależniony do końca życia... - z rozbrajająca szczerością przyznaje nowosolanin.
Dotarliśmy też do innych rodziców, których dzieci mają ten sam problem.
Matka nr 2 (jej córka, trzecioklasistka z Gimnazjum nr 2 w niedzielę wyjechała na leczenie do ośrodka zamkniętego). - Całe zło zaczęło się dziewięć miesięcy temu. Córka wpadła w złe towarzystwo, z którym znikała z domu. Stała się agresywna, coraz mniej ze sobą rozmawiałyśmy. Nie chciała w domu nic robić, uciekała z lekcji. W tym towarzystwie brylował chłopak, z którym jest albo raczej była od 9 miesięcy. Mam nadzieję, że ten wyjazd zakończy tę znajomość... - mówi z nadzieją kobieta. Od maja już wiedziała, że córka bierze dopalacze. - Zginął tablet z domu. Potem sprzedała całe swoje złoto. Chciałam dowodów, zaczęłam sprawdzać komputer. Przeczytałam wiadomości z portalu społecznościowego. Powiązałam ze sobą kilka faktów. Zabrałam ją pod komendę policji. Chciałam ją wystraszyć. Przyznała się do wszystkiego. Zadzwoniłam do tego chłopaka. Też się przyznał... - wspomina nowosolanka.
Matka nr 3 (jej córka dziś ma 19 lat, dopalacze w jej życie wkroczyły w II klasie gimnazjum).
- Córka przeżywała emocjonalne huśtawki. Wychodziła z domu z płaczem, wracała uśmiechnięta. Uciekała z domu. Była nakręcona i agresywna. Jak zaczęłam ją podejrzewać o styczność z narkotykami, to się wypierała. Zastosowano wobec niej areszt domowy. Zaczęliśmy zabierać do znajomych z dziećmi w podobnym wieku. Dostała leki, wychodzenie na prostą trwało rok... - opowiada.
Udzielanie dopalaczy można ścigać
Wszystkie matki w kontekście przeżytych historii z dopalaczami mówią o szkole, jako o instytucji, która nie do końca jest gotowa na odpowiednią walkę z tym problemem. - Były co prawda dwie nauczycielki, które bardzo mi pomogły, ale wydaje mi się, że chyba szkoła jest w tym zakresie niedoinformowana, bo to w zasadzie cały czas świeży problem. Powinno się stworzyć jasne procedury, co dyrekcja lub wychowawca może zrobić, bo skala zjawiska rośnie, proszę mi wierzyć... – podkreśla matka chłopaka, który przebywa w Monarze.
Matka dziewczyny, która właśnie podjęła leczenie twierdzi, że w szkole o problemie jej dziecka wiedziano wcześniej, ale nikt się z nią nie skontaktował. - Dziewczyny z klasy córki mówiły wychowawcy, że coś się dzieje, że córka sprzedała tablet. Jak już miałam pewność, że bierze, poszłam do pani wicedyrektor i w obecności wychowawczyni córki powiedziałam, kto jej udziela dopalaczy. Usłyszałam, że nie mam dowodów oraz że dyrekcja z matką tego chłopaka nie chce mieć nic wspólnego – denerwuje się kobieta.
Z zarzutami nie zgadza się Aleksandra Grządko, wicedyrektor Gimnazjum nr 2. - To silnie krzywdzące zarzuty nie poparte wiedzą o stanie faktycznym – odpowiada wicedyrektor Grządko. Podkreśla, że sama osobiście zgłosiła sprawę odpowiednim służbom. - Dzień po wspomnianej rozmowie podeszłam do dwóch policjantów, którzy przyjechali na pogadankę z grupą naszych uczniów. Powołując się na słowa matki naszej uczennicy z imienia i nazwiska wskazałam osobę, która miała rzekomo udzielać dopalaczy, choć ja dowodów na to nie mam... - deklaruje.
Wicedyrektor przyznaje, że sprawa dopalaczy to w polskich szkołach temat, z którym trzeba się zmierzyć. - W tym przypadku zrobiliśmy to, co mogliśmy. Nie uchylaliśmy się od działania. Powiadomiliśmy odpowiednie służby i teraz one mają pole do popisu, choć słyszy się o tym, że procedury w zakresie karania za udzielania dopalaczy są ograniczone – mówi A. Grządko.
Łukasz Wojtasik, szef nowosolskiej Prokuratury Rejowej przyznaje, że faktycznie walka z dopalaczami nie należy do najłatwiejszych. - Co prawda jest w ustawie o przeciwdziałaniu narkomanii przepis, który sankcją administracyjną do 50 tys. zł pozwala ukarać osobę, która wprowadza do obrotu większe ilości dopalaczy. Nie jest to jednak kara w rozumieniu Kodeksu Karnego, tylko administracyjna - mówi Ł. Wojtasik. Mimo to osoby udzielające dopalaczy można ścigać. - Można spróbować ścigać takie osoby i pociągnąć do ewentualnej odpowiedzialności karnej z artykułu, który mówi o narażaniu innego człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo doznania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu lub utraty życia. Daleko nie szukając, jest w Nowej Soli prowadzona taka sprawa przeciwko dwóm mężczyznom, którzy otrzymali takie zarzuty – opowiada szef nowosolskiej prokuratury. - Jeżeli rodzic ma podejrzenie, że jego dziecku ktoś celowo udziela dopalaczy i naraża je na utratę zdrowia i życia, to powinien skontaktować się z policją i prokuraturą. Jak udowodnimy przestępstwo, możemy zrobić sprawę karną - kończy Ł. Wojtasik.
Mariusz Pojnar