Dąbrowno to mała miejscowość w okolicy Lubięcina. To tam spotykają się pasjonaci, dla których latanie jest miłością życia. Stowarzyszenie Ikarus zawiązało się trzy lata temu, ale większość jego członków lotnictwem pasjonuje się od dziecka. Tak jak prezes Romuald Rataj, który zachwycił się samolotami, kiedy miał sześć lat.
Niebezpieczny początek życiowej pasji
To było na początku lat 60-tych. W okolicach Konotopu wylądował awaryjnie szybowiec. - Wszyscy polecieliśmy to obejrzeć – wspomina R. Rataj. - Było niesamowicie, bo po raz pierwszy w życiu spotkałem się z prawdziwym szybowcem. Było tam dwóch pilotów. Powiadomili aeorklub, który miał ich holować. Pobiegłem, żeby obejrzeć wszystko z bliska. Jak byłem ok 2,5 km od samolotu okazało się, że to był stary, poczciwy PO 2, powojenna maszyna z 1936 roku. Piloci podczepili ten szybowiec do samolotu i zaczęli startować, jak na złość w moim kierunku. Zrobiło się niebezpiecznie, bo pilot mnie nie widział – wspomina R. Rataj. Sześcioletni wówczas Romuald znajdowałem się wprost na linii lotu maszyny. - Kiedy samolot zaczął się odrywać od ziemi, nie wiedziałem co robić. Potknąłem się na bruździe, a on w tym momencie przeleciał tuż nade mną. Gdybym wtedy nie upadł, nie wiem co by się stało, prawdopodobnie zahaczyłby mnie podłożem – wspomina R. Rataj. To wydarzenie sprawiło, że od tamtej pory zaczął interesować się lotnictwem. Jak mówi, nie obchodziły go ani motocykle ani samochody, a za każdym razem kiedy słyszał samolot, zadzierał głowę do góry.
Będąc w podstawówce zapisał się do sekcji modelarskiej. Budowali wówczas swobodnie latające, proste modele z drewnianych listewek, bo w tamtych czasach spalinowe silniki były mrzonką. - Wszystko wykonywaliśmy samodzielnie, podzespoły, żeberka, i po zmontowaniu wychodziło się do oblotu. Jeżeli taki model rzeczywiście latał, sprawiało nam to niesamowitą frajdę – opowiada R. Rataj.
Szkolna sekcja w późniejszych latach otrzymała kilka silników spalinowych, samozapłonowych. Kiedy pan Romuald miał 15 lat nie widział świata poza lotnictwem. - Pierwsze modele były na uwięzi, latały po okręgu, na linkach o długości 16 m i pilotowanie było prawdziwym przeżyciem, nie wspominając o lądowaniu, bo to wcale nie było proste. Wiele prób kończyło się porażką. Ale najważniejsze, że dawało to wyobrażenie o prawdziwym lataniu. Mogłem wykonywać podstawowe figury akrobacyjne typu pętla, stożek czy nurkowanie – wylicza R. Rataj. Jego szkolną sekcję prowadził Witold Zalewski.
Pierwszy samolot
Dąbrowno leży na trasie między Przylepem a Zieloną Górą, lata tu dużo szybowców. Kiedyś maszyny te miały słabą doskonałość. Jak były złe warunki atmosferyczne, musiały lądować w terenie przygodnym. Jednym z takich lotników był Tadeusz Wrona. Pan Romuald znalazł się tam oczywiście jako pierwszy. - Lotnik poinstruował mnie, gdzie się zgłosić i jak wszystko załatwić. Miałem wtedy 16 lat, zapisałem się do aeroklubu w Przylepie i zrobiłem licencję. Ale później życie samo zweryfikowało moje pomysły. Założyłem rodzinę i musiałem twardo stanąć na ziemi. Odpuściłem latanie, ale nigdy nie zapomniałem – mówi R. Rataj.
Po pewnym czasie razem z W. Zalewskim zaczęli budować samolot, zaprojektowany przez Edwarda Janowskiego z Łodzi. To była słynna w tamtych czasach postać. Janowski, w swoim mieszkaniu na drugim piętrze, sam zaprojektował i wykonał samolot, który spuszczano na linach z okna jego mieszkania. Sprawa była w tamtych czasach głośno komentowana w mediach. Na bazie tej dokumentacji, nasi dwaj lotnicy zaczęli budować własny samolot. - Niestety nie udało się go dokończyć bo mój kolega zmarł, a że miał większy udział w pracach nad tą maszyną, to została sprzedana. Ale jeszcze za jego życia zaczęliśmy budować popularne w tamtych czasach motolotnie. Wszystkie podzespoły wykonywaliśmy sami. Sytuacja zmieniła się po roku 1992. Wówczas produkowano już sprzęt fabrycznie. To wtedy kupiłem pierwszy radziecki sprzęt, który do dzisiaj używamy podczas szkolenia – opowiada R. Rataj.
Pierwsze 200 lotów to trening
Motolotniarze twierdzą zgodnie, że lotnictwo jest bezpieczne, a tym co zawodzi najczęściej jest czynnik ludzki. Motolotnia, jeśli chodzi o zasady pilotażu, jest bardzo podobna do szybowca. Jeśli podczas lotu zgaśnie silnik, to ląduje się jak szybowcem. Nośność skrzydła jest bardzo dobra, więc w przypadku kiedy stanie motor, można bez problemu wylądować. Obowiązkiem każdego pilota, podczas szkolenia, jest nauczyć się lądować przygodnie, wyłączając silnik na wysokości 200 m. W ten sposób poznaje się walory sprzętu i jego techniczne możliwości. Potrafi się wybrać teren na lądowanie. Jednak najważniejsza do przełamania jest bariera psychiczna. - Jeśli leci się pierwszy raz, to przeważnie odczuwa się lęk, jednak już po kilku lotach strach mija i zostaje tylko przyjemność. Tak jest przy uprawianiu każdej dyscypliny ekstremalnej. Strach jest naturalny i zdrowy – ocenia Karol Grys, wiceprezes stowarzyszenia.
Podczas szkolenia ilość elementów do opanowania jest ogromna. Mechanika lotnicza, nawigacja, meteorologia to obszerne dziedziny. Po części teoretycznej przechodzi się do praktycznej. Szkolenie uzależnione jest od indywidualnych predyspozycji ucznia. Wymagane minimum to 20 godzin na dwusterze. Jeden lot trwa przeciętnie 15 minut. Żeby móc w końcu wylecieć samemu, trzeba wykonać około 200 lotów.
W trakcie szkolenia robi się przeloty na orientację, uczy czytania mapy, posługiwania busolą. Przed lotem wykreśla się na mapie trasę. I chociaż dzisiaj lata się na nowoczesnych urządzeniach, typu GPS, to na szkoleniu trzeba poznać stare zasady, bo kiedy GPS zawiedzie, każdy będzie zdany na własne umiejętności nawigacyjne.
Dodatkowo każdy pilot przed wylotem musi sprawdzić swoją maszynę. Podstawowymi błędami w pilotażu są brak odpowiedniego przeszkolenia, za mała ilość wylatanych godzin i zlekceważenie warunków atmosferycznych. Najważniejsze są start i lądowanie, wymagają największych umiejętności.
To, co kochają w lataniu
Karol Grys jest byłym wojskowym. Służył w saperach. Przyjaciele mówią o nim żartobliwie, że jest jedynym saperem, który wyleciał w powietrze i nie zginął. - To nie jest dla nas obojętne jak włożyć buty i iść na spacer. Każdy start i lądowanie jest inne. Jestem płetwonurkiem, mam oddane kilkanaście skoków na spadochronie. Przez całe życie szukałem wrażeń, ale nie wiem dlaczego wybrałem właśnie motolotnię. To hobby wymagające, trochę niebezpieczne, może dlatego – zastanawia się K. Grys. Latać zaczął dopiero w wieku 55 lat. Twierdzi, że w życiu każdego lotnika przychodzi taka chwila, kiedy trzeba zaufać i uwierzyć w siebie. - Ten moment pamięta się do końca życia. Jest się wtedy panem własnego losu, bierze życie w swoje ręce. Człowiek nabiera wiary w siebie i jest gotów podejmować kolejne wyzwania – przekonuje K. Grys. Po pierwszym jego locie na motolotni okazało się, że poczuł trudną do opisania radość. - Motolotnia to nie jest to samo, co wsiąść na rower, z którego jak spadniesz, to najwyżej pozdzierasz kolana. Tu masz świadomość, co się może stać, że można zginąć – podkreśla K. Grys.
W zdanie wchodzi mu młodszy kolega: - O tym jednak nie można myśleć. A my jesteśmy wdzięczni naszemu prezesowi, który jest dla nas instruktorem i psychologiem. Potrafi popchnąć do działania. Tak jak podczas mojego pierwszego lotu. To był ciepły, pogodny wieczór a on mówi: wsiadaj i lecimy. Zacząłem wtedy wymyślać mnóstwo wymówek, ale w końcu wsiadłem. I co najlepsze, zaczęło mi się to podobać – wspomina Mariusz Płaksa.
Tym, co zachwyca naszych lotników, jest widok z góry. Człowiek czuje się wtedy wolny, oderwany od świata codziennego. - Jeżeli ktoś tego spróbuje, to już zawsze będzie wracał. Do tych niesamowitych krajobrazów, poczucia całkowitej wolności. Bo tam na górze zostawia się codzienne troski i problemy – tłumaczy R. Rataj.
Lotnisko to ich drugi dom. Mówią, że w domu kawa nie smakuje tak samo jak w hangarze. Spotykają się tu w każdy weekend, w każdej wolnej chwili, jak tylko jest odpowiednia pogoda, żeby wzbić się do chmur. Zimą nie przeszkadzają im niskie temperatury, wrażenia sprawiają, że nie czują zimna. - W górze człowiek staje się lżejszy. Myśli o tym, co widzi, a na dole zostawia wszystko. Większość ludzi nie potrafi wytłumaczyć precyzyjnie co daje im latanie, to po prostu trzeba przeżyć. To coś, za co warto oddać życie – mówi M. Płaksa.
Tym co ich napędza jest adrenalina. Wsiadając na motolotnie zawsze serce zaczyna bić szybciej. W ich środowisku istnieje takie żartobliwe, ale chyba prawdziwe określenie, że lepiej jest przeżyć pięć minut jak orzeł niż całe życie jak świnia.
Łukasz Rataj, syn prezesa, samodzielnie lata od roku, ale na lotnisku jest od dziecka. Swój pierwszy lot opisuje jako coś, czego nie zapomni do końca życia. - Nogi drżały ze zdenerwowania. Stresu nie sposób było uniknąć, ale jeśli się to kocha, trzeba się w końcu odważyć. Pierwsze lądowaniu dało mi niesamowitą radość. Nie da się tego porównać do niczego – wspomina Łukasz.
Pasja, którą trzeba rozwijać
Manewry jakie mogą wykonywać motolotniarze są ograniczone. Wznoszenie, opadanie, bardziej strome albo płaskie, ograniczone do 45 stopni zakręty. Korkociąg, czyli strome zejście w dół, i delikatniejsza spirala. Jednak ewolucje powietrzne wymagają dużego doświadczenia i odpowiedniego sprzętu. Motolotnia to turystyczne latanie. Ale są tacy, którzy nie potrafią ich zrozumieć. - Czasami ludzie mówią o lotnikach, że to głupcy, którzy szukają śmierci. Ale z naszej strony wygląda to zupełnie inaczej. To sport który daje wiele satysfakcji, stawia się sobie wyzwania, a kiedy się je pokona człowiek czuje się spełniony i jest gotowy przełamywać kolejne lęki – oznajmia R. Rataj.
Stowarzyszenie Ikarus liczy 22 członków zwyczajnych i wspierających. Pilotów aktywnych jest 12 i wciąż dochodzą nowi. Na początku nikt nie wierzył, że im się uda, dzisiaj mają swój hangar. Pomogła im gmina, która udostępniła pole na lądowisko. Cała pozostała inwestycja pokrywana jest z własnych środków. Ikarus ciągle się rozrasta. Kolejnym celem, jakie postawiło przed sobą stowarzyszenie jest szkolenie lotników. Prawdopodobnie zaczną już w przyszłym roku.
Anna Dębska