Zenon Sznajder, za nim półka z medalami, które zdobył w ciągu 40 lat startów16 września tego roku we Wrocławiu odbył się XXX Maraton Wrocławski. Podczas tego biegu po raz setny w swojej karierze dystans maratoński pokonał nowosolanin Zenon Sznajder, który w tym roku obchodzi jubileusz 40-lecia startów

Mówi się, że tak, jak prawdziwemu mężczyźnie wypada zbudować dom, posadzić drzewo i spłodzić syna, tak choć raz w życiu powinien przebiec maraton. 42km 195m. Zenon Sznajder, nowosolski lekkoatleta, dystans biegu maratońskiego pokonał 100 razy. Zsumowanie kilometrów, które Z. Sznajder pokonał podczas tych biegów - 4219,5 km, to mniej więcej taki dystans jak z Nowej Soli do Astany w Kazachstanie czy do Bagdadu w Iraku. Albo inaczej - dokonanie  Sznajdera przełożyć by można na bliższy nam grunt. To tak, jakby przez dwa miesiące, dzień w dzień z wyjątkiem niedziel biegać w tę i z powrotem do pracy do Sulechowa. Sporo, prawda?


Zenek ucieka w krzaki
Głównym, od razu rzucającym się elementem mieszkania Z. Sznajdera, jest ok. półtorametrowa, drewniana deska z haczykami przytwierdzona do ściany. Wiszą na niej medale. - Nie urwie się to Panu? - pytam. - Na razie nie, ale się odchyla. Trochę jednak tej blachy tam wisi - przyznaje ZenonoSznajder. Od lewej, do prawej, od pierwszego medalu w karierze, po ostatni, przywieziony z XXX Maratonu Wrocławskiego. -  Znajomy mi zrobił tę dechę, Dominik Gąsior, mówię do niego, a na cholerę mi ta decha. Ale zrobił, przywiózł mi i tak zacząłem na niej wszystko wieszać. Z początku powoli ich przybywało, a teraz z roku na rok jest coraz więcej - wyjaśnia historię „dechy” Z. Sznajder. A wisi na niej efekt 40 lat rozmaitych startów.
- Mieszkałem w Pięknych Kątach, do podstawówki chodziłem do Różanówki koło Siedliska. W 1972 roku, kiedy miałem 13 lat, pamiętam to jak dziś, do mojego domu przyjechał nauczyciel. Jak ja go zobaczyłem, pomyślałem, że coś nabroiłem, że zaraz będzie łomot od ojca. No to ja chodu z domu, uciekłem w krzaki - wspomina Pan Zenek. Okazało się, że nie chodziło o żadną awanturę. Nauczyciel przyjechał namówić chłopaka z Pięknych Kątów, żeby wystartował w Nowej Soli w biegach przełajowych. - Wiesz jak Nowa Sól wyglądała? Za torami ani bloków, ani szpitala, nie było wiaduktu. Stadion był, a tam, gdzie dzisiaj jest szkoła nr 8, zaczynał się las, dziś tylko część tego lasu została. I tam właśnie były te moje pierwsze zawody. Zająłem tam drugie miejsce i tak się zaczęło. Kolejne starty, potem obozy sportowe, poszedłem w sport - słyszymy od Z. Sznajdera.


Pierwsze znaczące sukcesy
Pierwszy większy sukces Zenona Sznajdera to trzecie miejsce na Mistrzostwach Polski Młodzików w biegach przełajowych w Kielcach. Znajduje medal w gąszczu na półce, na nim data 31 marca 1974. - To mój pierwszy, ważny medal - wyznaje.
Zaczyna biegać w Astrze, potem z Ryszardem Biesiadą i Józefem Suszyńskim tworzą lekkoatletyczny tercet. -  Jak biegaliśmy w okolicach z Rysiem Biesiadą i Józkiem Suszyńskim, ludzie pukali się w czoło jak nas widzieli, „głupki” za nami krzyczeli i się śmiali - wspomina. W 1978 roku na Mistrzostwach Polski Juniorów, które to zawody odbywały się 26 i 27 sierpnia w Poznaniu, w barwach AZS Zielona Góra zdobywa tytuł Mistrza Polski w biegu na 5000m. -  Jak to wygrałem, do dzisiaj nie wiem. Startowało nas 30 zawodników, po 3km narzuciłem tempo, ten drugi rywal na 500m przed metą mnie minął. Prowadziłem wcześniej przez cztery kółka, zmęczenie było ogromne, w głowie się roiło, że mocniej nie dam rady, że drugie miejsce też jest dobre. 300m do mety, myślę, nie dam rady na pewno, nie dogonię, 200m, dalej jestem drugi, 150 do mety, wciąż drugi i wtedy myślę, na co czekać, trzeba spróbować zaatakować, to tylko 150 m, ile mam, tyle dam. I człowiek dostał takiego powera, że  wygrałem o 10 m, o dwie sekundy. - wspomina. Wtedy na finiszu Z. Sznajder pokonał Wiesława Furmanka z Tomasovii o 2,2 sekundy, a trzeciego na mecie Tadeusza Kozłowskiego ze Startu Elbląg o 15,5 sekundy.

Magia maratonów
Realia uprawiania sportu dawniej i dziś, szczególnie w zakresie dostępnego sprzętu, są nieporównywalneStopniowo Z. Sznajder startował na dłuższych dystansach, po 5km biegał 10, potem półmaratony. W wieku 22 lat po raz pierwszy zmierzył się z dystansem maratońskim. - Pierwszy  maraton biegłem w 1981 roku, jak z Ryśkiem Biesiadą byliśmy we Wrocławiu w Śląsku w wojsku. Był to maraton w Dębnie - opowiada nasz rozmówca. Otwiera specjalny kajet, w którym spisane ma wszystkie maratony, w których uczestniczył, od pierwszego, do setnego i czyta: „Maraton Dębno, maj 81’, czas 2:25,28, 26. miejsce”. - Pierwszy maraton był taki z marszu. Ciężko było strasznie, przy pierwszym biegu człowiek nie wie, na co go stać. Wtedy nabiegałem 2:25, ale człowiek się zarypał strasznie - wspomina.
Warto zaznaczyć, że wtedy w Polsce biegi maratońskie rozgrywano praktycznie tylko w dwóch miejscach - w Dębnie (od 1969 roku) i w Warszawie (od 1979 roku). Drugi raz dystans 42km i 195m pokonał w Otwocku w czerwcu 82’, w 1983 roku w Dębnie zrobił życiówkę na tym dystansie, jego czas wyniósł 2:23,54, zajął wtedy 13. miejsce. W maju 1984 jeszcze pobiegł w Dębnie, a potem miał czteroletni rozbrat z maratonami. - Po wojsku jeszcze trochę biegałem, ale zaczęły się kontuzje, były inne czasy do biegania. Nie było nic, ani obuwia, ani witamin, taki kryzys że wchodziłeś do sklepów i były puste półki, ocet stał - opowiada.
Jak wyglądały realia uprawiania sportu na przełomie lat 70/80? - Tragedia. W różnych butach się biegało, w jakich popadło, w jakichś  trepach, obuwie turystyczne się kupowało, czasem dostało się z klubu trampki. Czasem udało się kupić buty Podhale. Wszystkie palce zawsze poobcierane, stopy poodparzane, masakra - wspomina.
W maju 1988 roku startuje w dwóch maratonach, najpierw we wrocławskim, potem w Szczytnie, w tym drugim czas  2:37,57 pozwala mu zwyciężyć bieg. W październiku tego samego roku startuje w Berlinie Zachodnim, w którym zostaje sklasyfikowany na 618. miejscu.
Tak się ta przygoda Pana Zenka w 1981 roku z maratonem zaczęła. Bywały lata, kiedy nie startował, bywały też takie, kiedy biegał 12-14 maratonów rocznie.
Z. Sznajder nie kryje, że te przerwy w startach wiązały się z pewnym zamiłowaniem, z innym hobby. Tym hobby była flaszka. I poszukiwanie diabła na jej dnie prawie się udały. - Koniec końców zrobiło się tak, że od pięciu lat mieszkam tutaj sam. Nie zawsze się układa tak, jakby człowiek chciał. Ale co zrobisz, nic się na to nie poradzi - wyznaje. Ale mówi też, że od kilku lat jest czysty. I osobiście myślę, że jest to jeden z najważniejszych biegów, jakie rozgrywa w swoim życiu Pan Zeniu. I tu wypada mu kibicować najbardziej.
Ostatnio Z. Sznajder biegał maratony co tydzień, co dwa tygodnie. Taka mordercza częstotliwość nie jest dla organizmu zbyt eksploatująca? - Pewnie, człowiek się eksploatuje, ale ja podchodzę inaczej, nie biegnę na najlepszy wyniki, na swój rekord, to nie ma sensu. Ustalam limit, w którym chce się zmieścić, 4 i pół godziny, pięć, zależy jak się człowiek czuje. Z tym jest różnie, nie ma zawsze tej samej dyspozycji - słyszę od Z. Sznajdera.


Biegnie się w głowie
Pierwsze polskie maratony rozgrywano w Dębnie i Warszawie. Z. Sznajder na zdjęciu z nr 9Jaki jest patent na zmierzenie się z tak trudnym i wymagającym przeciwnikiem, jakim niewątpliwie jest dystans biegu maratońskiego? - Przede wszystkim psychika, głowa, tu się zaczyna. Dużo ludzi wychodzi z założenia, że nie da rady. Zawsze jest taki moment, kiedy sobie człowiek podczas biegu mówi w duchu „pier(...), nie mam siły”. To zależny od stopnia wytrenowania. Nawet najlepsi mają kryzysy, są momenty, w których coś pęka, ale w zależności od stopnia wytrenowania, tę granicę przesuwa się coraz dalej. Kiedyś maraton biegało się inaczej, spokojniej, a teraz grzeją od samego początku, od startu do finiszu, na końcu sprinty jeszcze robią. Granice przesunęły się strasznie. Kiedyś mój wynik 2:23:54 był 13. czasem w Polsce, dzisiaj taki wynik to kobiety biegają. Ale to było 31 lat temu. Dziś sport wyczynowy poszedł strasznie do przodu. Kto by kiedyś pomyślał, że setkę pobiec można poniżej 10 sekund? A 200 metrów, 400 metrów w takich czasach, jak dziś się to robi? Kiedyś w maratonie 2:10 - 2:15 to były bardzo dobre wyniki, dziś jest to przeciętny wynik, żeby się liczyć trzeba dziś biegać 2:05 - 2:08 - wyjaśnia Z. Sznajder.
Czy przed biegiem trzeba mieć jakąś specjalną strategię, dokładnie zaplanować taki bieg? Słyszy się przecież o omdleniach na trasach, o zawodnikach, którzy nie kończą biegu. Od czego zależy to, czy się maraton ukończy czy nie? - To zależy od samopoczucia, od dyspozycji dnia. Czasem jest tak, że do 30km biegnie się wspaniale, a potem jest bariera, ściana, że nie wiadomo, kończyć, zejść, nie da się kroku do przodu zrobić. Ale przez doświadczenie da się tę ścianę przebić, pomyśleć o czymś innym, napić się wody, ruszyć. Ale jest ciężko chwilami. Zawsze jest pewny sposób, żeby przełamać granicę, każdy, kto biega to potwierdzi. Kiedy mówisz sobie, że nie mogę dalej, trwa to chwilę i tu wchodzi siła woli, trzeba się przełamać, rozegrać to w głowie, wtedy nie wiadomo skąd biorą się siły. Jeden drugiego mobilizuje, ciągnie, mijają cię i idziesz za nimi, walczysz, dostajesz bodziec nie wiadomo skąd, ciemno w oczach, krok za krokiem, widzisz już koniec, padasz, ale biegniesz. Nawet nie wiesz, skąd masz jeszcze tyle energii..  - wyjaśnia stukrotny maratończyk.
Prócz klasycznych maratonów Zenon Sznajder brał udział w jeszcze bardziej szaleńczych przedsięwzięciach, jak np:Maraton Karkonoski, gdzie biega się po górach, tak samo bieg po górach na Słowacji z Podolińca do Rytro czy maraton po Górach Stołowych. - To są strasznie ciężkie maratony, ludzie do nich się specjalnie przygotowują, Biegnie się po sześć godzin - wyjaśnia. Jaki bieg wspomina jako najcięższy? - Bieg na 100km w Szwajcarii Biegłem 12 godzin, to było w 1990 roku. Ale to jest masakra - wspomina.


Sto! Mało!
Wszystkie maratony są spisane w specjalnym zeszycieNawiązując do początku tego tekstu, o synu, domu, drzewie i maratonie. Co jest najfajniejsze w tych 42km z haczykiem, żeby robić to 100 razy? - To się przerodziło w hobby. Nie biegam dla wyniku, startuję często, to choroba. Nie kręcą mnie krótsze biegi, maraton mnie zawsze nakręca. Wbiega się na metę, zmęczony człowiek jest strasznie, wypompowany z sił do zera. Nie myśli się na pewno o następnym. Ale wystarczą mi dwa dni odpoczynku, pójdę z dziećmi z Astry na trening, rozruszam się i już czekam się na następny maraton. Jak nałóg - mówi Z. Sznajder.
Zenon Sznajder zaznacza, że każdy bieg jest inny. Nie ma dwóch takich samych maratonów. Zaskoczyć może wszystko, od dyspozycji, trasy, przez pogodę. - Choćby ten mój ostatni bieg, trafiła mi się niespodzianka, spotkałem tam dziewczynę z Nowej Soli, Anię Cieślak, ona biegła pierwszy maraton. Ja biegłem żeby zaliczyć setny - mówi.
Co dalej? Co robić, kiedy przebiegło się sto maratonów? - Rozpoczynam drugą setkę maratonów. Podziwiam tych, którzy decydują się na pierwszy start, jak Ania Cieślak. Teraz dużo ludzi biega. Kiedyś tak nie było, a teraz biegających jest dużo. To cieszy, że ludzie podejmują wyzwania, trenują. Jest więcej imprez, też skierowanych do młodzieży. Ale co kto wybiera, to jest inna rzecz - mówi o dzisiejszym bieganiu Zenon Sznajder i smutno dodaje: - Dzieci niestety nie lubią się męczyć. Przyzwyczaiły się, żeby siedzieć w domu. Wychowanie dzieci to głównie cały dzień komputer, wszystko podstawione pod nos, na wuefie nie chce się ćwiczyć, ruszać, biegać, to jest masakra. Jak tak będzie dalej, to nie wiem, co to będzie - prorokuje.
Czego życzyć Panu Zeniowi? Kolejnej setki maratonów? A może tego, żeby dzieci zaczęły się garnąć do sportu, bo dziś mają wszystko do uprawiania jakiejkolwiek dyscypliny - oprócz chęci. Na pewno trzeba życzyć wielkiej siły i wytrwałości nie tylko w tych kolejnych biegach na trasie maratonu, ale na ścieżce życia, żeby się nie poddać, nie zejść z trasy. Jakkolwiek, w obu przypadkach życzymy, aby w momentach zwątpienia, ściany, znaleźć siłę, żeby biec dalej. Powodzenia, Panie Zeniu!
Marek Grzelka